Wszystkich Świętych i Dzień Zaduszny to czas przypomnienia sobie nie tylko zmarłych najbliższych, ale również tych, którzy w pamięci społeczności Lęborka winni zająć godne miejsce. Osób, które sobie na to zasłużyły, jest sporo. Bezsprzecznie należą do nich dwaj lekarze, którzy po wojnie tu zadomowili się, a z kilkoma innymi lekarzami i pielęgniarkami stworzyli lęborską służbę zdrowia. To Julian Węgrzynowicz (1902-1982) i Edward Bieszka (1911-1984).
Węgrzynowicz trafił do Lęborka ze Stutthofu w tzw. marszu śmierci. Zaraz zorganizował kolumny sanitarne, które walczyły z epidemiami duru brzusznego i czerwonki, „przywleczonymi” przez więźniów obozu, o czym opowiedziała mi Irena Barczak, była pracownica SANEpidu, dodając, że „był to lekarz z prawdziwego zdarzenia, zawsze niosący potrzebującym pomoc”. Był pierwszym dyrektorem szpitala miejskiego w już polskim Lęborku. Kolejno obejmował stanowiska ordynatora oddziału wewnętrznego, zakaźnego i płucnego.
– Był zakaźnikiem i lekarzem chorób płucnych bardzo dobrym i cenionym przez nas, kolegów, fachowcem – powiedział kiedyś o nim dr Janusz Kowalski, ginekolog-położnik. – Wychował kilka pokoleń medyków.
Ci, co z nim pracowali, spotykali się na dyżurach, zapamiętali go nie tylko jako świetnego lekarza, ale kontaktowego, miłego, dowcipnego człowieka.
– Doktora Węgrzynowicza znałam jako dziecko – wspomina Felicja Bykowska. – Gdy jako 21-letnia panna leżałam w szpitalu chora na szkarlatynę, to nie cierpiałam tak bardzo, widząc sympatyczny uśmiech pana ordynatora. Na obchodach każdemu dodawał otuchy. Ponieważ sam wiele przeżył, rozumiał ból drugiego człowieka.
Za życia wyróżniono go dwukrotnie Złotym Krzyżem Zasługi i Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. W pierwszą rocznicę śmierci 22 czerwca 1983 r. wmurowano we frontową ścianę szpitala tablicę pamiątkową, a ul. Szpitalną przemianowano na ul. Juliana Węgrzynowicza.
– Zawsze, ilekroć jestem na cmentarzu, zapalam znicz na jego grobie – zapewnia Bykowska. – Tak też było kilka lat temu w czerwcu. Gdy zapalałam znicz, zwróciłam uwagę, że minęły 22 lata od śmierci doktora. Ponieważ księża ciągle przypominają, że po 20 latach należy ponownie opłacić miejsce pochówku, poszłam do kancelarii upewnić się, jak się sprawa ma. Okazało się, że należy uiścić 665 zł 50 groszy.
Pani Felicja udała się do dyr. Sapińskiego, bo wydało się jej oburzające, gdyby w grób zasłużonego dla miasta człowieka złożono kogoś innego. Dyrektor szpitala obiecał porozmawiać w tej sprawie ze starostą. Ani szpital, ani powiat, ani miasto nie znalazły stosownych funduszy. Zaproponowano zbiórkę społeczną. Gdy Bykowska udała się z tą sprawa do proboszcza, ten wspaniałomyślnie nieodpłatnie przedłużył istnienie grobu.
– Grób był i jest zadbany, ponieważ ludzie, których doktor leczył, nie zapominają o takim właśnie wyrażeniu wdzięczności – zapewnia pani Fela. – To pocieszające, bo w związku z tą historią przemknęła mi myśl, że dopóki człowiek żyje, działa i pracuje, jest zauważany. Z chwilą odejścia niejednokrotnie zapomina się o obowiązku pielęgnowania pamięci o nim.
Dr Edward Bieszka, młody lekarz (dyplom lekarza uzyskał w 1936 r. na Uniwersytecie Poznańskim), żołnierz Września, jeniec oflagu w Woldenbergu, po wojnie w sierpniu 1945 r. przyjeżdża do Lęborka i od razu zostaje kierownikiem miejskiego ośrodka zdrowia na polecenie burmistrza Jana Brzozowicza. Organizuje poradnię „W”, a obserwacje i doświadczenie tu zdobyte dają mu temat pracy doktorskiej i w 1950 r. stopień doktora medycyny. Później robi specjalizację z dermatologii. Tak jak Węgrzynowicz pracuje jako lekarz rejonowy ubezpieczalni społecznej. Dziennie przyjmują do 100 chorych. Jest też lekarzem szkolnym i rzeczoznawcą ubezpieczalni. Wraz z Ludwikiem Greczką, kolegą lekarzem uruchamia w Łebie ośrodek zdrowia.
– Od 1946 r, jak mama wróciła z Syberii, doktor Bieszka leczył całą naszą rodzinę – mówi Ewa Wysocka. – To był wspaniały człowiek, bezinteresowny, niematerialista. Lekarz z powołania.
Od 1950 r. kierował Poradnią Matki i Dziecka oraz Terenowym Zespołem Dziecięcym. Wkrótce został pierwszym ordynatorem nowo powstałego w szpitalu oddziału dziecięcego. Miał już wtedy II stopień jako pediatra, gdyż przez cały czas studiował. W 1952 r. został kierownikiem do spraw lecznictwa nowo uruchomionej stacji Pogotowia Ratunkowego. Miał do dyspozycji 11 osób, trzy sanitarki i samochód osobowy.
Na koniec jeszcze zostaje lekarzem powiatowym ambulatorium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zastanawiające jest, kiedy odpoczywał przy tak napiętym harmonogramie pracy.
– Mimo, że był zapracowany, że żył w biegu, to zawsze miał czas na życie rodzinne – powiedziała kiedyś mojemu koledze, Zbyszkowi Eckertowi, córka doktora, Aleksandra Kochanowska. – W naszym domu nie burzono zwyczaju, że posiłki były wspólne i o ustalonych godzinach. Pamiętam, jak w święta rodzice rozpoczynali koncertowanie. Ojciec grał na skrzypcach, matka na pianinie. To było coś, co na zawsze utkwiło mi w pamięci. Był miłośnikiem sportu, wędkowania, brydż i filatelistyki. Lubił kino. Jak zapewniają ci, co go znali, był człowiekiem uczynnym, pomocnym, życzliwym, z poczuciem humoru.
– Tata nauczył mnie, że bardzo ważne w życiu są ludzkie współczucie i serdeczność – zapamiętała pani Ola. – Właściwą droga tej nauki nie są słowa, lecz czyny, odpowiednie postępowanie.
W 1987 r. odsłonięto tablicę pamiątkową na obelisku kamiennym przy ul. Bieszki. Niestety, ponieważ była metalowa, jakiś złomiarz się na nią połaszczył. Przyjaciele doktora i burmistrz miasta postarali się o jej replikę marmurową. Na uroczystości jej odsłonięcia przemawiał dyrektor szpitala Andrzej Sapiński. Do wspominających przyjaciela dołączył nie żyjący od paru lat neurolog Edward Kotowski.
Eugenia (1914-2001) i Jerzy (1921-1985) Młodawscy to również powojenni lęborczanie, którzy tuż po wojnie tu trafili z różnych powodów i pobudek, a którzy to miasto pokochali i jego rozwojem żyli. Pani Eugenia, urodzona w Sosnowcu, uważała się za gdyniankę, bo młodość i pierwsze małżeństwo przeżyła na Wybrzeżu. W 1939 r. wyjechała z małymi dziećmi na wakacje do rodziny na Polesiu i stamtąd wywieziono ją z nimi i matką do Kazachstanu. Mąż, oficer WP zginął w czasie wojny. Gdy wróciła do kraju w 1946, los, a de facto kuzyn, burmistrz Lęborka dopomógł jej w decyzji, tu załatwiając jej mieszkanie, szkołę dzieciom i pracę w spółdzielni. Jej syn Jerzy Kosmowski był do emerytury nauczycielem w SP nr 4, swojej szkole macierzystej. Pierwsze jej miejsce pracy od jesieni 46 przez dwa lata to w jeden z trzech sklepów ogólnospożywczych, przy ul. Reja. Pracowało się po 14 godzin. Potem działała w komitetach sklepowych w Spółdzielni „Zgoda”, przemianowanej z czasem na „Społem”. Była znana w mieście jako zasłużony działacz spółdzielczości, członek Samorządu Spółdzielczości „Społem” WSS Gdańsk, co poświadczają liczne dyplomy zachowane przez jej córkę Ewę Wysocką. Była także aktywna w Kole Spółdzielczym, założonym przez Leokadię Siwkową.
– Poza pracą statutową organizowało się wycieczki, różne imprezy oświatowe, wieczorki wigilijne, Dzień Kobiet, różnotematyczne prelekcje – wspominała pani Eugenia, gdy ją odwiedzałam wielokrotnie w latach 90. – Ludzie byli sympatyczni. Choć zarobki wystarczały jedynie na podstawowe potrzeby, nie narzekało się. Wtedy człowiek miał skromne wymagania.
Panią Eugenię zapamiętałam jako osobę o szerokich horyzontach, oczytaną, interesującą się radiestezją, parapsychologią, fantastyką naukową. Nie uważała się za ważną personę, jak to sama mawiała, a raczej za żonę, żyjącą w cieniu męża, Jerzego Młodawskiego, który z Lęborkiem związał się wcześniej niż ona.
Jerzy, warszawiak z pokolenia Kolumbów i tak jak oni – wychowany w duchu wysoce patriotycznym (jego ojciec walczył i zginął w powstaniu warszawskim), przyjechał do Lęborka zaraz po wyzwoleniu w 1945 r. z grupą operacyjną z Warszawy. Przed wojną praktykował w redakcji „Przeglądu Budowlanego”, a w czasie okupacji pracował jako czeladnik jubilerski. W kwietniu 45 Biuro Pełnomocnika Komitetu Ekonomicznego Rady Ministrów zatrudniło go, ekonomistę, na stanowisku referenta przemysłowego i skierowało do Lęborka. Tu uczestniczył w zabezpieczaniu mienia poniemieckiego: elektrowni, gazowni, wieży ciśnień, Fabryki Beczek i Drożdżowni w Maszewie, warsztatów rzemieślniczych i innych zakładów. W referacie przemysłu przy Prezydium Powiatowej Rady Narodowej pracował jako zastępca kierownika od września 45 do kwietnia 80 r. Z jego udziałem budowało się w tamtym czasie lęborski przemysł: roszarnię, cegielnię. Równolegle od maja 1950 do lutego 77 pracował w Kombinacie Budownictwa Komunalnego w Zakładzie nr 2 jako specjalista ds. ekonomicznych. Będąc rencistą na pół etatu pracował jeszcze jako specjalista ds. planowania i analiz w Dyrekcji Rozbudowy Miast i Osiedli Wiejskich w Lęborku.
Działał także społecznie. Od 1945 r. należał do Stronnictwa Demokratycznego, a w Miejskiej Radzie Narodowej w latach 1973-77 był zastępcą przewodniczącego i przez niejedną kadencję radnym Miejskiej i Powiatowej Rady Narodowej. Notabene było to zajęcie iście honorowe, bo gratisowe. Z jego inicjatywy zagospodarowano korty tenisowe i basen miejski. Z kolegami z Przedsiębiorstwa Remontowo-Budowlanego, potem Przedsiębiorstwa Komunalnego uczestniczył w budowie i remontach szkół, ośrodków zdrowia, obiektów wczasowych, pawilonów handlowych, MDK. To on zatypował nazwę Jantar dla Domu Handlowego. Działał na stanowiskach sekretarza lub skarbnika przez lata w Związku Zawodowym Pracowników Gospodarki Komunalnej i Przemysłu Terenowego. Był przewodniczącym Komitetu Osiedlowego nr 2, więc zajmował się też sprawami mieszkańców: oświetleniem ulic, zakładaniem chodników.
Poza stosem dyplomów miał odznaki i medale: ”Medal za zasługi w rozwoju miasta Lęborka”, „Medal 10-lecia Polski Ludowej”, odznaki honorowe: „Zasłużony Ziemi Gdańskiej” z 1973 r., „Zasłużony pracownik gospodarki terenowej i ochrony środowiska” z 1975 r., a nawet „Za zasługi dla kolarstwa polskiego”. W 1969 otrzymał Brązowy Krzyż Zasługi, a w 1975 – Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. To, że „Lębork był im przeznaczony”, jak mawiała pani Eugenia, udowodnił Młodawski całym życiem, wypełnionym prawdziwie ofiarnym społecznikostwem.
Roman Szmelter (1927-1995) był chodzącą encyklopedia o ziemi lęborskiej. Urodził się w Chojnicach, gdzie spędził dzieciństwo i szkolną młodość. Czas wojny to roboty na Żuławach. Wrócił do domu, ale po dwóch latach z inspiracji przyjaciela wyprowadził się do Lęborka. Tu pracował od 1954 r. jako dyrektor biblioteki powiatowej, ponad 20 lat. Później w MOK. Z wykształcenia był przyrodnikiem i działał w Kole naukowym Przyrodników w Gdańsku. Należał do grona osób, które zainicjowało utworzenie Słowińskiego Parku Narodowego i potem go założyło. Swoją ogromną wiedzą historyczną o mieście, przyrodniczą o faunie i florze okolicy, szczególnie SPN, znajomością tysiąca i jednej rzeczy dzielił się z młodzieżą, zapraszany do szkół na prelekcje i pogadanki. Zachęcał każdego, kto tylko go słuchał, do szukania i zbierania ciekawostek o Lęborku.
Był przewodnikiem turystycznym I klasy na Pomorze. Przez krótki okres – prezesem lęborskiego oddziału PTTK. Napisał przewodnik po ziemi lęborskiej. Opisał gminy: Cewice, Chocielewko, Nowa Wieś Lęb., Wicko.
Dla parafii św. Jakuba i Lęborskiego Bractwa Historycznego tłumaczył dokumenty parafialne i miejskie. Był znanym bibliofilem. W jego dużej bibliotece stały liczne encyklopedie i poradniki, bo wszystko go interesowało. Swoją przeogromną wiedzą zachwycał każdego, kto miał okazję rozmawiać z nim i słuchać go. Nawet pracowników naukowych różnych uczelni, przyjeżdżających do niego na konsultacje. Pamiętam, jak po jakiejś dwugodzinnej pogadance w ERCE, klubie w podziemiach budynku administracji szpitala zostałam z drem Kotowskim, bo jeszcze miał kilka tematów do rozwinięcia i trwało to kolejne dwie godziny. Dowiedziałam się wtedy m.in., jak to niedouki budowlańcy zniszczyli oryginalne drzewa w przyszpitalnym ogrodzie, a które kiedyś specjalnie sprowadzał ze świata dawny dyrektora szpitala, dendrolog z zamiłowania.
Ponieważ znał bardzo dobrze niemiecki i problematykę polsko-niemiecką, obdarzono go prezesurą w Stowarzyszeniu Polaków Poszkodowanych przez III Rzeszę. Pomógł 2,5 tys. mieszkańców powiatu uzyskać odszkodowania z Funduszu Pojednania. Utrzymywał kontakty z byłymi właścicielami ziemskimi, którzy do wojny czy jeszcze do 45 roku tu mieszkali. Znał ich pałacyki i dworki, i ich historie.
Pan Szmelter był poliglotą, także dlatego, że miał niebywałą pamięć. Znał poza niemieckim także starogermański, umiał czytać gotykiem pisane księgi czy dokumenty, znał łacinę, angielski, francuski, włoski, hiszpański, czeski, hebrajski i trochę rosyjski.
Odczytując w kościele św. Jakuba inskrypcję na nagrobku Joachima Zitzevitza (Czyczewica), starosty lęborsko-bytowskiego, zmarłego w 1563 r., zwrócił uwagę na mądrość zawartą w zdaniu, które idealnie pasuje do pana Szmeltera i do tego typu wspomnień: „Życie jak życie dobrym by nie było, bywa krótkie, czasem, lecz dobre imię pozostaje wiecznem”.
Tekst i fot. Iw. Ptasińska