Rozmowa z mieszkanką Lęborka – Jadwigą Karniwską-Żmudą, która wiosną 2025 roku będzie obchodzić swoje 90. urodziny.
Pani Jadwigo, zanim porozmawiamy o Świętach Bożego Narodzenia, proszę nam opowiedzieć o sobie. Skąd Pani pochodzi? Jak Pani zapamiętała pierwsze lata życia w rodzinnym domu?

– Urodziłam się przed II wojną światową, 30 kwietnia 1935 roku w Kolonii koło Sianowa i Kartuz na Kaszubach. Wczesne dzieciństwo przypadło na straszne czasy niemieckiej okupacji. W co drugim domu mieszkały niemieckie rodziny niechętne Polakom. Musiałam dwa lata chodzić do niemieckiej szkoły. Do klas I-IV chodziłam do szkoły w Kolonii, a od V klasy musiałam chodzić do Staniszewa. Chodziło się 5 km przez lasy i pola, czasem w słońcu, czasem w deszczu albo śniegu, bo w tamtych czasach nie było autobusów. Nie mieliśmy też odpowiedniego obuwia. Wychowywaliśmy się w biedzie. Nasz dom na wsi był gliniany, a dach miał kryty słomą. Mieliśmy jeden pokój. Spaliśmy po dwie osoby w łóżkach. Wodę nosiliśmy ze studni na takich noszach. Pranie robiliśmy nad jeziorem. W czasach okupacji nie wolno też było mówić po polsku. Jeszcze gorzej było, gdy przyszło wyzwolenie z rąk Armii Radzieckiej. To był terror i strach, zwłaszcza dla dziewczyn i kobiet, ale o tym nie chcę wspominać.
Jak zapamiętała Pani rodziców?
– Ojciec jeździł konno w wojsku, był ułanem. Moja mama była sierotą, która w wieku 3 lat trafiła pod opiekę obcych ludzi. Później opiekowała się nimi. Jej przybrani rodzice żyli prawie do 100 lat. Zmarli, gdy mieli 99 lat, a moja mama odeszła w stanie wojennym w wieku 98 lat. Mój ojciec miał 70 lat, gdy zmarł, co było konsekwencją wypadku i tego, że nie było lekarzy.
Czy miała Pani rodzeństwo?
– W domu było nas siedmioro rodzeństwa. Ja jestem najmłodsza. Miałam trzy starsze siostry – Irenę, Stefanię i Helenę, a ja byłam czwarta. Miałam też trzech braci. Niestety wszyscy oni już nie żyją.
A jak wyglądała Wigilia w Pani domu rodzinnym?
– Na Wigilię moja mama robiła zupę z suszonych jabłek i śliwek z kluskami. Po rybę trzeba było jeździć konno do Kartuz. Było dużo dań, ale zapamiętałam, głównie tę zupę. Nie było barszczu z uszkami, tak jak teraz. Moja mama była bardzo dobrą gospodynią i potrafiła wszystko ugotować. Była też świetną krawcową. Byliśmy dzięki niej zawsze dobrze ubrani.
A jak to było z choinką?
– Choinka musiała być żywa. Pamiętam bombki, w których po zbiciu można było znaleźć cukierka, a nawet pierścionek. Na drzewku nie było świecidełek, tylko świeczki. To było niebezpieczne. Pamiętam, że w którąś Wigilię, gdy siostra mówiła wierszyk, to ta choinka nam się podpaliła. Ludzie szli z kościoła o północy, a u nas był pożar. Na szczęście udało się go szybko opanować.
Czy choinkę ubierało się w Wigilię czy dzień przed? A może jeszcze wcześniej? Kto ją ubierał?
– U nas zawsze ubierało się choinkę w samą Wigilię, czyli 24 grudnia. Ubieraliśmy ją my – dzieci. A nasza mama tylko poprawiała. To była dla nas wielka radość. Zawieszenie bombki było czymś wyjątkowym.
Co Pani jeszcze pamięta z obchodów Świąt Bożego Narodzenia w domu?
– Święta były biedne, ale ciepłe, pełne miłości. Każdy sobie składał szczere życzenia. Nie przychodziło do nas wielu gości, bo u nas w chałupie nie było miejsca na gościnę. Jak jednak do nas ktoś przyszedł, to nie mówił „dzień dobry czy dobry wieczór”, tylko „pochwalony”. A następne śpiewali kolędę. Bez śpiewania nie mógł wejść do domu. Na odchodne nie mówiło się „Do widzenia”, tylko „Z Bogiem”. Mieszkając na wsi mieliśmy daleko do kościoła.
Jakie różnice może Pani wymienić między obchodami świąt, gdy Pani była dzieckiem, a świętami, które my znamy już współcześnie?
– Kiedyś było zupełnie inaczej niż teraz. Dzieci nie miały prawa głosu. Mieliśmy małe pomieszczenie. Dzieci nie siedziały z dorosłymi przy stole, tylko osobno w kuchni. W przygotowaniach do świąt wszystkie dzieci w domu miały rozdzielone zadania. Jedno szło po drzewo, drugie po ziemniaki do kopca, trzecie po wodę. Przypomnę, że w tamtych czasach nie było lodówki.
O której u Pani w domu zaczynała się Wigilia?
– Wigilia przeważnie zaczynała się o godzinie 18:00. Wtedy wszyscy zasiadaliśmy do stołu. Wcześniej jednak była modlitwa.
Jak wyglądało Pani życie po wojnie?
– Na wsi mieszkało się bardzo ciężko w tamtych latach. Dopiero później podłączyli nam elektryczność i w każdym domu było światło. Podciągnęli też wodę i kanalizację. Gdy miałam 14-15 lat to musiałam przyjechać tu pod Lębork i tu pracować. Za Brzeźnem Lęborskim w Świchowie i Zwartowie był PGR. Musiałam pracować, by pomóc rodzicom. Tam też pracował mój brat. Następnie wyszłam za mąż, a pierwsze dziecko urodziło się w 1951 r. To była dziewczynka, która niestety zmarła trzy tygodnie po porodzie. Następnie mieszkałam w Lęborku przy ul. Korczaka, później dostałam mieszkanie przy ul. Okrzei. Później mieszkałam w domu przy ul. Spółdzielczej.
Jak się Pani żyło w domu przy ul. Spółdzielczej?
– W domu mieliśmy trzy pokoje. U góry był jeden duży pokój dla dzieci i korytarz, a na dole były dwa małe pokoje. Mieliśmy za to całkiem dużą kuchnię, która miała 4 metry długości i 3,20 m szerokości. Mieliśmy bardzo dobrych sąsiadów. Niestety, w tamtych czasach nie było jeszcze kościoła pw. św. Jadwigi Śląskiej przy ówczesnej ul. Marcelego Nowotki, która dziś nazywa się ul. ks. Szczepana Gracza, który powstał dopiero w latach 90. Wtedy na msze św. chodziliśmy więc na piechotę do kościoła NMP Królowej Polski „Korony” lub do św. Jakuba Ap.
Jak wyglądało Pani życie, gdy była Pani młodą kobietą?
– Mój ówczesny mąż miał pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa. Ja miałam łącznie czworo dzieci, ale tak jak wspominałam wcześniej – córka zmarła, gdy miała trzy tygodnie. W 1961 r. zmarł mi też syn, który miał 7 lat. Leżał w szpitalu, ale niestety nasz słynny lęborski lekarz Julian Węgrzynowicz (1902-1982) go nie uratował. Pozostali dwaj synowie żyją – obaj już przeszli na emeryturę.
Gdzie Pani pracowała w tamtych czasach?
– Oboje z mężem pracowaliśmy w Roszarni czyli Państwowej Roszarni Lnu i Konopi w Lęborku. Zakład w latach 60. zatrudniał nawet 700 osób i był największym pracodawcą w mieście. Praca była ciężka, trzyzmianowa.
Przez 40 lat, od początku lat 50. Do początku lat 90. Mieszkała Pani w Lęborku. Jak wspomina Pani obchodzone tu Święta Bożego Narodzenia?
– Wspominam je bardzo dobrze. Zwłaszcza wspólne czasy z mężem, gdy mieszkaliśmy w domu przy ul. Spółdzielczej. Święta obchodziliśmy bardzo uroczyście. Mieliśmy krowę, świnie, kuny, kaczki. Mąż hodował też króliki i nutrię. Mieliśmy plantację porzeczek czarnych i czerwonych. Na święta zawsze zabijało się jednego świniaczka. Mieliśmy więc własne mięso, ale też masło, jaja i mleko, które sprzedawaliśmy chętnym.
A jak było z gotowaniem?
– Ja gotowałam i piekłam, ale mąż mi pomagał, bo w Roszarni pracowaliśmy w systemie zmianowym, na trzy zmiany. Jak ja byłam w pracy, to mąż zajmował się przygotowaniem obiadów i na zamianę. Piekliśmy też ciasta na święta – głównie jabłecznik i ciasto drożdżowe. Serniki rzadko robiliśmy, bo nie mieliśmy takich piekarników, były piece starego typu.
Czy obdarowywaliście się prezentami?
– Oczywiście. Dzieciom zazwyczaj kupowało się ubrania – dziewczynom sukienki, a chłopcom spodenki. Dostawali też zabawki, ale tych zabawek było mało. Każdy jednak wolał dostać coś do ubrania lub czekoladę.
A choinka w Pani domu była żywa czy sztuczna?
– Gdy mieszkałam w Lęborku od lat 50. to na święta miałam sztuczną choinkę, bo taką wolałam. Tak mi zostało do dziś. Ze sztucznej choinki nie opadają igły i można ją trzymać do końca okresu bożonarodzeniowego, czyli do 2 lutego, kiedy wypada Święto Ofiarowania Pańskiego i Oczyszczenia Najświętszej Maryi Panny, powszechnie nazywane dniem Matki Boskiej Gromnicznej.
A jak wyglądała Wigilia?
– Na Wigilię było nas mnóstwo przy stole – my dwoje – ja z mężem, pięcioro jego dzieci i dwoje moich. Razem dziewięć osób. Mieliśmy też licznych gości np. przychodziły dwie rodziny po cztery osoby lub znajomych. Oni zawsze lubili do nas przychodzić, zawsze mówili, że „Do Jadzi i do Stasia chętnie przyjdziemy, bo nas pięknie ugoszczą”. I tak było. Do nas tak dużo osób przychodziło, ze nieraz żartowałam do męża mówiąc „zamknijmy drzwi na klucz, bo za chwilę pół Lęborka do nas przyjdzie na Wigilię”.
Boże Narodzenie jest czasem pojednania i przebaczenia. Czy po wojnie potrafiła Pani wybaczyć to, co się stało podczas II wojny światowej?
– Wybaczyliśmy wszystko. Ludzie byli inni, zrani, bardziej bliscy sobie i przyjaźni. Teraz ludzie są gorsi. Dziś ludzie zamkną się w swoim świecie i nawet nie zapytają się, co się u ciebie dzieje. Teraz nikt nie jest życzliwy. To jest dziwne. Oczywiście są i wyjątki. Jak w późniejszych latach mieszkałam w Kartuzach, gdy mąż mi zmarł, to sąsiedzi potrafili się mną zaopiekować, w czymś pomóc. Zapraszali mnie do siebie na święta. Dostawałam paczki, w których było coś do jedzenia, rozmaite rzeczy. To było miłe.
Czy były takie święta, które były smutne dla Pani, bo np. nie było co na stół postawić?
– Największa bieda było po wojnie. Gdy żyliśmy z mamą, która była krawcową, to mama mogła liczyć na wymianę np. uszytych ubrać za innych towar. Taka wymiana, ale jakoś dawaliśmy sobie radę.
A jak Pani wspomina czasy PRL-u?
– Ten, kto miał pieniądze to może mógł sobie coś kupić i żyć na wyższym poziomie. U nas tak nie było. Mogliśmy co najwyżej zgłosić się po pożyczkę do Roszarni. Było ciężko. Pamiętam, że pisaliśmy do zakładu, żeby chociaż nam jedną ratę umorzyli. Ogólnie jednak nie było źle. Ja zawsze starałam się być ze wszystkiego zadowolona.
Jak wyglądało Pani życie w ostatnich ponad 30 latach?
– W 1988 r. zmarł mój mąż i ja w 1992 r. wyprowadziłam się do Kartuz. Tam przy ul. Jagiellońskiej też mi się dobrze żyło. Miałam dwa pokoje z balkonem. Miałem bliżej do Sianowa na cmentarz do mojej mamy i taty. W 2012 r. zmarł mój kolejny mąż i wróciłam do Lęborka, w którym ponownie mieszkam od 2017 r.
Ile ma Pani wnucząt i ile prawnucząt? Jak Pani spędza tegoroczne święta?
– Mój starszy syn ma jednego syna, który ma troje dzieci. Młodszy syn ma trzy córki. Mam więc czworo wnucząt. Łącznie mam jedenaścioro prawnucząt. Tegoroczne święta spędziłam u najstarszej wnuczki.
Czego możemy Pani życzyć na te święta i na nowy rok?
– Przede wszystkim zdrowia. Za kilka miesięcy będę obchodzić swoje 90. urodziny. Chciałabym, aby był to piękny czas. Z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę też wszystkim czytelnikom wszelkiej pomyślności. Wszystkiego dobrego dla wszystkich w 2025 roku.
Dziękuję za rozmowę.
CZYTAJ TEŻ:




Zdjęcia: Jadwiga Karniwska-Żmuda / Marcin Pobłocki