Wojciech Grabowski, prezes klubu Łebskie Morsy, a także bardzo aktywny senior z Łeby ma na swoim koncie wiele wyjazdów na zagraniczne zawody w zimowym pływaniu w minusowych temperaturach. Był już w Anglii, Laponii, Syberii, USA, w Słowacji oraz w wielu innych miejscach. Ostatnie zawody uczyniły go mistrzem świata w swojej kategorii wiekowej.
– Mógłby Pan opowiedzieć o początkach swojej przygody z morsowaniem? Jak to wszystko się zaczęło?
– Kiedyś morsowanie było czymś bardziej szokującym, niż dzisiaj. Teraz, gdy ktoś usłyszy o kąpieli w morzu zimą, to prawdopodobnie machnie ręką. Ale ja zaczynałem 21 lat temu, kiedy to był objaw szaleństwa. Przez bardzo długi czas czułem w sobie potrzebę spróbowania kąpieli w zamrożonym Bałtyku. Pewnego dnia, a dokładnie 1 stycznia 2002 roku, oglądałem z moją żoną koncert noworoczny z Wiednia. Jednak przed koncertem, gdy czekaliśmy na transmisję, były wiadomości i na końcu programu był reportaż o tym, jak świętuje się Nowy Rok w różnych miejscach na Ziemi. Była Australia, Rosja, USA, a na końcu pokazano także Polskę. Jednym z pokazanych miast był Gdańsk. Okazało się, że tamtego dnia morsy z Gdańska świętowały nadejście Nowego Roku, mocząc się w lodowatej wodzie Bałtyku. To był ten bodziec, który popchnął mnie do działania. Pomyślałem sobie, że skoro oni mogą, to dlaczego ja bym miał nie móc. Przecież wszystko jest możliwe, jeśli ma się odpowiednio dużo zapału. Tamtego dnia właśnie postanowiłem wziąć swoją pierwszą zimową kąpiel w wodach Bałtyku. Z początku unikałem ludzi, czułem się nieswojo. To był jednak początek mojej przygody.
– A jak to się stało, że z pańskich kąpieli powstał cały klub morsów z Łeby?
– Pierwsze kilka lat kąpałem się sam. Najpierw raz w tygodniu, później dwa, trzy razy. W końcu robiłem to na tyle często, że mieszkańcy Łeby zaczęli o mnie mówić, że „to ten dziwak, co kąpie się zimą w morzu”. Ja jednak dalej chodziłem, ponieważ sprawiało mi to mnóstwo radości i zadowolenia z siebie. I tak po kilku latach, nie pamiętam ilu dokładnie, zgłosiła się do mnie pani dyrektor Miejskiej Biblioteki w Łebie z propozycją poprowadzenia wykładu o kąpielach w Bałtyku na Uniwersytecie Trzeciego Wieku. Byłem wtedy zszokowany, ponieważ nie spodziewałem się, że ktokolwiek może być zainteresowany czymś takim. Czułem jednak, że nie mam odpowiedniego doświadczenia, aby samodzielnie poprowadzić taki wykład. Tak się złożyło, że w tym czasie moja córka przebywała w Gdyni i zadzwoniła do mnie, że na plaży przy bulwarze jest jakaś grupa morsów, którzy się obecnie kąpią w morzu. Poprosiłem, żeby wzięła od nich numer telefonu, a wtedy komórki jeszcze nie były aż tak popularne i postanowiłem zadzwonić do nich z prośbą o przyłączenie się do ich grupy podczas kąpieli. Przyjęli mnie z otwartymi ramionami. Szybko przeszliśmy na Ty i tak nawiązała się nasza znajomość. Poprosiłem wtedy kolegów i koleżanki z grupy morsów z Gdańska o pomoc w poprowadzeniu wykładu. Kilka osób się zgodziło. Podczas wykładu okazało się, że było mnóstwo ludzi. Nie spodziewałem się, że morsowanie mogło być aż tak ciekawe dla Łebian. Ten wykład był impulsem do powstania klubu. Zaczęły się do mnie zgłaszać osoby z prośbą o wspólne kąpiele. Z początku jedna lub dwie, potem pięć, dziesięć i ani się nie obejrzeliśmy było nas około 50 osób. Wtedy zapadła decyzja, że należy poprowadzić wszystko w sposób zorganizowany. Ja jako inicjator zostałem prezesem, a koleżanka skarbnikiem. Zaprojektowaliśmy wtedy flagi, logo, banery, wybraliśmy kolor naszego klubu i w końcu około 11 lat temu założyliśmy Stowarzyszenie Łebskie Morsy. Można powiedzieć, że nasz klub istnieje dopiero od 11 lat, ale tak naprawdę to istnieje prawie 20.
– Brał Pan udział w zawodach w pływaniu zimą, i że zdobył Pan złoto w ostatnich mistrzostwach świata. W jaki sposób ze zwykłych kąpieli przerodziło się to w sport olimpijski?
– Zawsze miałem w sobie miłość do sportu. Gdy byłem młody, miałem dwadzieścia kilka lat, trenowałem lekkoatletykę. Nawet podczas kąpieli morsów, wszyscy z wody uciekali od razu do domu się ugrzać, a ja jeszcze robiłem 15-minutową przebieżkę, albo się rozciągałem. Pewnego razu podczas spotkania z kolegą z grupy morsów Gdańskich, pochwalił się, że będzie jechać na mistrzostwa świata do Rygi. Czułem wtedy w sobie chęć pojechania na takie zawody. Nie dla wyniku, ale dla poczucia tego ducha rywalizacji, dla zwiedzenia nowych miejsc. Poprosiłem go wtedy, żeby zabrał mnie ze sobą. Powiedziałem nawet „Nie spodziewaj się, że zrobię wam jakieś wyniki. Po prostu chciałbym z wami pojechać i zobaczyć, jak to jest”. Odpowiedział, że od robienia wyników będą też inni zawodnicy, a mnie chętnie zabiorą. Potem to już poleciało. Zawody w Anglii, w Finlandii, w Rosji, znowu w Anglii i w wielu innych miejscach. Zacząłem jeździć po świecie, a gdy ruszyły mistrzostwa w Polsce, to także po Polsce. Często w tych zawodach brało udział ponad 1500 uczestników. Czasami zdarzało się, że liczba zbliżała się do 2000. Jednym z takich wyjazdów były mistrzostwa świata w Słowenii.
– Laponia oraz Syberia brzmią bardzo ekstremalnie. Mógłby Pan opowiedzieć o tych zawodach?
– Laponia była dla mnie pamiętnym przeżyciem. Przylecieliśmy samolotem do Turku, a następnie przesiedliśmy się do pociągu do Rovaniemi. Zaznaczę, że była wtedy zima. Okres zimowy w Finlandii oznacza śnieg co najmniej na wysokość okien w domach. Dodatkowo znaczna większość tego kraju to nieprzebyte lasy. Jechaliśmy kilkanaście godzin z Turku do Rovaniemi, a mimo to pociąg nie miał nawet minuty opóźnienia. Byłem w szoku, ale jeszcze większym szokiem była dla mnie informacja, która wyświetlała się na telebimie na dworcu w Rovaniemi. Był tam termometr, który wskazywał temperaturę -40 stopni Celsjusza. Przyznaję całkowicie szczerze, to był jeden z niewielu razy w moim życiu, kiedy całkowicie struchlałem. Pomyślałem sobie, że nie ma szans, bym dał radę. Byłem przekonany, że umrę podczas próby przepłynięcia długości basenu w lodowatej wodzie. Dodam, że wszystkie te zawody dzieją się na naturalnych zbiornikach wodnych. W tamtym momencie chciałem odwrócić się, wsiąść w ten pociąg, którym przyjechałem i wrócić z powrotem do Polski. Byłem jednak w grupie i nie mogłem się wyłamać. Same zawody były bardzo zorganizowane. Wszystko chodziło jak w zegarku. Z lodu wycięte było 10 pasów do pływania, jednak dwa boczne były nie do użytku ze względu na zbierający się tam lód. Jednocześnie startowało więc 8 zawodników. Poustawiano nas rzędami oraz numerkami. Ja miałem numer cztery. Po tym, gdy pierwszy rząd poszedł na zawody, wszyscy przemieszczali się do przodu na krzesło ze swoim numerkiem. Rząd drugi stawał się pierwszym, trzeci drugim itd. Gdy przyszedł mój moment byłem przekonany, że polegnę i do Polski wrócę w trumnie. Przed zawodami była jednak możliwość wejścia do takiego baseniku z wodą o podobnej temperaturze, co ta w której mieliśmy pływać. Postanowiłem spróbować. Oczywiście byłem w samych kąpielówkach i czepku. Wszedłem po kolana i poczułem… ciepło. Wszedłem głębiej i było naprawdę w porządku. W końcu zanurzyłem się po pachy i poczułem, że wszystko jest jak u nas w Łebie. Wtedy zdałem sobie sprawę, że woda nie może mieć mniej niż 0 stopni Celsjusza, bo zmieni się w lód! Ewentualnie zasolona i wzburzona mogłaby na jakiś pułap -0,5 stopnia wejść, ale to przecież to samo, co w Łebie. Od razu poczułem ulgę. Teraz byłem pewien, że przepłynę i tak też się stało. Nie wygrałem wtedy medalu, ale przeżyłem naprawdę ogromną przygodę. W wodzie podczas pływania była taka adrenalina, że nawet nie pamiętam już czy była zimna czy ciepła.
– Mógłby Pan opowiedzieć o zeszłorocznych zawodach, w których został Pan mistrzem świata?
– Wyjazd na zawody do Słowenii nad jezioro Bled to było piękne zwieńczenie i uhonorowanie wielu lat mojej ciężkiej pracy. Jestem z tego naprawdę dumny. Od 21 lat chodzę regularnie w sezonie zimowym do morza, hartuje się, pływam i w końcu czuję, że udało mi się dzięki temu coś osiągnąć. Na pewno jednak nie jest to koniec mojej kariery, ponieważ w tym roku zamierzam bronić swojego tytułu na kolejnych mistrzostwach świata, tym razem w Tallinnie w Estonii. Na wyjazd wybieram się w marcu tego roku.
– A co poleciłby Pan początkującym amatorom pływania w zimnej wodzie?
– Przede wszystkim nie rzucać się na głęboką wodę. Zacząć od samego morsowania, bez wysiłku, żeby móc przyzwyczaić ciało do niskich temperatur i się zahartować. Mój brat dopiero po czterech latach potrafił wejść do wody bez żadnej negatywnej reakcji jego organizmu. Wcześniej to był dla niego ogromny szok, a zmoczenie karku całkowicie przeciążało jego systemy. Polecam więc powoli i systematycznie przyzwyczajać się i hartować, a dopiero potem myśleć o zawodach. Mimo wszystko jednak gorąco polecam!
– Dziękuję za rozmowę.
1 Comment
Chcesz morsować słuchaj tylko swego ciała, nie rób czasu na poklask,morsuj z umiarem dla zdrowia!
Comments are closed.