Klub Miejskiej Biblioteki Publicznej w Lęborku, zaaranżowany na marokańskie mieszkanie, tłumnie wypełnił się w miniony czwartek gośćmi, zainteresowanymi tematem: ciekawostkami o afrykańskim kraju Maghrebu, arabskim, ale demokratycznym, z królem Muhammadem VI z rodu Alawitów, prawnikiem z wykształcenia (i z wykształconą żoną księżniczką-informatykiem), którego krytykować nie można, nawet jeśli się krytykuje rząd i polityków; o kraju, pachnącym przyprawami, z gajami arganowymi i kozami skaczącymi po tych endemicznych drzewkach żelaznych, które „dostarczają” marokańskie złoto: olej arganowy; kraju niebiednym, ale z żebrakami, z ludźmi miłymi, ale i nachalnymi, jednakże nie tak bardzo jak w Egipcie. To zachowanie nie wypływa z niegrzeczności, ale z ich kultury, otwartej na drugiego człowieka.
– W Maroku, jeśli jesz na przykład obiad i nie zjesz całej swojej porcji, wystarczy rozejrzeć się i z reguły na to spojrzenie ktoś odpowie uśmiechem, co znaczy, że chętnie podejdzie i przyjmie od ciebie pozostałą na talerzu część dania. I tam nikt nie czuje się tym skrępowany; ani dający ani biorący – wyjaśniła mi po spotkaniu „Zakochana w Maroku”, czyli Anna Gołębiowska-Rusak.
Podczas prezentacji Maroka pani Anna z dużą sympatią ze swadą dzieliła się swoimi obserwacjami i przeżyciami, których tam doświadczyła i doświadcza bardzo tam zadomowiona, także z racji kontaktów osobistych i przyjaźni. Przyznała się do romantycznego związku, który zakończył się wielką przyjaźnią, nadal trwającą i stąd jej częste wypady do Agadiru. Także po kumin i olej arganowy, bez których obejść się nie może. Uroku jej opowieści dodawał narodowy strój marokański, jak również podobne stroje, w które ubrane były towarzyszące jej osoby.
– Polecam Maroko teraz jako alternatywę dla Egiptu z uwagi na bezpieczeństwo – podpowiedziała. – Marokańczycy są źle nastawieni do terrorystów i wszelkich aktów przemocy. Do Maroka można jeździć choćby po to, by skosztować Maroka właśnie. Jest to brama do Afryki i warto przez nią przejść, by zacząć poznawać ten niezwykły kontynent.
Mówiła więc o podróżach i wycieczkach, organizowanych do Maroka, nie tylko jako wytrawna podróżniczka, ale również znawczyni tematu z racji prowadzenia biura „Przygoda”. Mówiła o samym kraju, jego miastach, mieszkańcach, ich zwyczajach, naleciałościach francuskich (Maroko było kolonią Francji w latach 1912-56), malowaniu patyczkiem henną oczu, dłoni i stóp, przede wszystkim na ślub i wesele, największe wydarzenie w życiu Marokańczyka i Marokanki, trwające przynajmniej siedem dni w towarzystwie 300-400 gości, także przypadkowych, w dodatku bez alkoholu, za to z towarzyszącymi atrakcjami i wreszcie – o kuchni. Towarzyszyła temu prezentacja wizualna i degustacja.
– Jak smakuje Maroko? – zapytała retorycznie i tu wymieniła szereg tradycyjnych potraw z tagine’em i pastillą, daniem mięsnym podawanym na słodko, słodką do bólu herbatą miętową i ociekającymi słodyczą ciasteczkami, moim zdaniem nie do przełknięcia, podobnie jak ta herbata. Na szczęście do wyboru są owoce. W lutym zjeść tam można przepyszne truskawki. Poleciła też swoją ulubioną zupę o nazwie harrira. Na pewno nie „przeskakującej” pomidorowej czy rosołu, tak myślę, mając w pamięci smaki marokańskich specjałów.
Zdjęcia kuchni, restauracji, kucharzy, dań lokalnych itd. przybliżały „opowiadane” smaki, ale najtrafniej zrobiły to zaserwowane prawdziwe tagine’y (tadżiny/tażiny) w narodowych glinianych polewanych i wypalanych naczyniach, specjalnie stosowanych do upichcenia tychże potraw, bo jest ich cała gama w zależności od typu mięsa i warzyw.
Ta bogata kaloryczna kuchnia widoczna jest w jej konsumentach. Marokanki jednakże nie tylko nie wstydzą się swojej puszystości, a przeciwnie: jest ona tam w modzie i uznaniu panów.
O tym i wielu innych sprawach, sytuacjach, zdarzeniach związanych z Marokiem pani Anna może opowiadać godzinami, bo spędziła tam nie godziny, dni, ale miesiące, będąc chętnie goszczona, bo gościnność mają Marokańczycy we krwi i na pewno w tym są o wiele lepsi od niby gościnnych Polaków. Tam gość przyjeżdża do rodziny czy przyjaciół nie na tydzień, ale przynajmniej na miesiąc-dwa.
– Jak tam się jedzie w odwiedziny, to czas się nie liczy – zapewnia pani Ania. – W Maroku czas w ogóle odgrywa dużo mniejszą rolę niż w Europie. Żyje się dużo wolniej, spokojniej i być może – szczęśliwiej. Ja przeżyłam tam bardzo szczęśliwy okres swego życia.
Spotkanie z Marokiem w klubie MBP było przemyślane, dopracowane i dograne w szczegółach. Na pewno było kosztowne i czasochłonne dla organizatorki, ale spodziewane wrażenie zrobiło. I z pewnością było jej miło, gdy zabrakło dla wszystkich krzeseł i poduszek na podłodze, bo aż tylu gości się nie spodziewano. Wyznam, iż na tak wspaniałym przybliżaniu zagranicy jeszcze nigdy nie byłam.
Tekst i fot. Iw. Ptasińska